
12 maj Rejs jachtem po Mazurach. O majówce na przekór pandemii i złej pogodzie
Kiedy byłam dzieckiem, Tata zabierał mnie w każde wakacje na 2-tygodniowe żeglowanie po Mazurach. Mieszkaliśmy na jachcie, pływaliśmy całe dnie – od wschodu do zachodu słońca, w jeziorze myłam włosy, zęby i prałam sobie ubrania. Choć jacht, jak na tamte czasy, był luksusowy, nie było na nim toalety z prysznicem, kuchni gazowej, mikrofali, lodówki, ekspresu do kawy, ogrzewania, telewizora czy wbudowanego radia z głośnikami. Z tamtego okresu zapamiętałam przede wszystkim spokój jaki wypełniał nasz każdy dzień, zapierające dech w piersiach widoki i przyjemność z pływania. Z biegiem lat wspomnienia zastąpiło marzenie o powrocie do wyprawy jachtem.
Uważaj o czym marzysz, bo to może się spełnić
Jest poniedziałkowy kwietniowy poranek. Telefon odbieram zaspana, ale po kilku sekundach oczy mam jak pięć złotych. Odkładam słuchawkę i jeszcze siedząc na łóżku, lekko oszołomiona, relacjonuję mężowi, że właśnie zadzwoniła Monika, koleżanka, którą poznałam kilka lat temu na jednej z blogerskich konferencji i proponuje nam wspólny majówkowy wypad na jacht. Decyzja o wyjeździe zapadła w mojej głowie właściwie już w trakcie rozmowy (niech żyje moja spontaniczność i determinacja), ale jak zwykle wytrzymuję trzy minuty i z niczym się nie zdradzam. A wtedy mój mąż po kolejnych trzech minutach życia (kto z kim przestaje takim się staje), z charakterystycznym dla siebie spokojem mówi: – Jedź sama, to jednak 8 dni i ktoś musi zostać z dziećmi. Poza tym marzyłaś o tym od dawna.
Marzyłam i nie bardzo miałam pomysł jak to marzenie zrealizować, ponieważ nikt z bliskich znajomych nie ma patentu żeglarskiego. Tymczasem okazało się, że ekipa jest już prawie pełna, w tym dwóch sterników, wyczarterowany jacht, a majówka za rogiem. Poczułam przysłowiowy wiatr w żagle i że moje okaleczone pandemią i lockdown’ami skrzydełka się prostują.
Wymówki kontra spontaniczność
„Powoli umiera ten, kto nie podróżuje, kto nie czyta, ten kto nie słucha muzyki, ten kto nie obserwuje.
Powoli umiera ten, kto niszczy swą miłość własną, ten kto znikąd nie chce przyjąć pomocy.
Powoli umiera ten, kto staje się niewolnikiem przyzwyczajenia, ten kto odtwarza codziennie te same ścieżki, ten kto nigdy nie zmienia punktów odniesienia, ten kto nigdy nie zmienia koloru swojego ubioru, ten kto nigdy nie porozmawia z nieznajomym.
Powoli umiera ten, kto unika pasji i wielu emocji, które przywracają oczom blask i serca naprawiają.
Powoli umiera ten, kto nie opuszcza swojego przylądka, gdy jest nieszczęśliwy w miłości lub pracy, ten kto nie podejmuje ryzyka spełnienia swoich marzeń, ten kto chociaż raz w życiu nie odłożył na bok racjonalności.”
Pablo Neruda
Te słowa bardzo ze mną rezonują, dlatego moja decyzja była z jednej strony spontaniczna, z drugiej racjonalna. Taka okazja szybko mogła się nie powtórzyć, koszt wyjazdu był bardzo atrakcyjny, a mój wewnętrzny skaner pozwolił mi w mig ułożyć w głowie na nowo wszystkie plany i wygospodarować kilka dni dedykowanych tylko i wyłącznie wyjazdowi na Mazury.
Tak, mogłam (1) spędzić ten czas w domu z rodziną (zaraz, czy nie jestem z nią od ponad roku 24h na dobę?), (2) nasza starsza córka przygotowuje się do egzaminów ósmoklasisty (po 1,5 roku zdalnej nauki nie jedna matka uznałaby, że musi czuwać przy dziecku, tylko czy to dziecko nie ma już 14 lat i drugiego rodzica?), (3) młodsza wróciła do stacjonarnej nauki (dodatkowa logistyka, wiadomix), (4-100) śniadania, odwożenie i odbieranie ze szkoły, obiadki, zakupy, dom, praca, obowiązki (kto to wszystko ogarnie?), (101) nie znałam ludzi (poza Moniką), (102) miałam zupełnie inne plany, (103) trwa pandemia, (104) pogoda na majówkę, a właściwie cały tygodniowy wyjazd zapowiadała się tragicznie (ściana deszczu, porywisty wiatr i bardzo niskie temperatury).
Owszem, mogłam zostać w domu, zasłonić się choćby wyżej wymienionymi wymówkami (szczególnie, że na 2 dni przed moim wyjazdem dodatkowo dotknęła nas bardzo trudna rodzinna sytuacja i do późnego wieczora jeszcze na dzień przed wyjazdem nie wiedziałam czy pojadę), a mogłam przeżyć coś nowego, wrócić do tego co kochałam w dzieciństwie, spełnić swoje marzenie i zresetować organizm po nie najłatwiejszym dla mnie okresie. Wybór należał do mnie i do mojego męża, ale jak widać, nie sprawił nam kłopotu. Lubię dotykać życia, poznawać nowych ludzi, karmić duszę nowymi przeżyciami. Tym razem miałam okazję zrobić to w niemalże ekstremalnej formie zamieniając pandemiczne, choć dość spokojne ostatnio życie na 8 dni życia na jachcie.
Cóż, to również dzięki pandemii, tęsknocie na „normalnością” i swoimi aktywnościami, zawdzięczam umiejętność podejmowania błyskawicznych decyzji, dostosowywania się do sytuacji, krótkoterminowego planowania i determinację do zrealizowania tego o czym marzę lub czego potrzebuję.
Majówka na jachcie. Fantastyczny czas na przekór pandemii i złej pogodzie
Mówią, że nie ma złej pogody, że są tylko źle dobrane ubrania. Albo słabe charaktery.
My daliśmy radę i to jak! Bo do wyboru mieliśmy albo siedzieć w domach albo wyruszyć na spotkanie z pasją i adrenaliną.
Czy wiecie, że najczęściej przewijające się komentarze do relacji, które robiłam na Instagramie brzmiały: „Ale super, szkoda tylko, że nie macie pogody”, „Ale macie trudne warunki”, „No to Wam powiało”, „Żyjecie jeszcze czy już zamarzliście?”, „Była wywrotka?”,”Ale fikacie. Ja bym zwymiotowała”? I tu odniosę się do ostatniego zdania. Mdłości to była ostatnia rzecz, o której pomyślałabym na tym wyjeździe 🙂
Pogodę mieliśmy taką jakiej się spodziewaliśmy i na jaką byliśmy przygotowani, ale mimo wszystko lepszą niż wskazywały prognozy. Z wyjątkiem może pierwszego dnia, kiedy mieliśmy zakaz wypływania z portu, bo było po prostu ekstremalnie niebezpiecznie.
Chwil typu: „Pływamy sobie. Poza tym nie dzieje się nic” było w sumie niewiele. Z żeglowania z dzieciństwa zapamiętałam przede wszystkim sielankę na tafli jeziora, odgłosy delikatnego chlupania wody o jacht, cichy wiatr. Tym razem było „nieco” inaczej. Dzień pierwszy to starcie z orkanem. Orkan na Mazurach, dacie wiarę? Takie rzeczy mogą spotkać tylko ludzi, którzy po roku lockdown’u wyruszyli na spotkanie z przygodą 🙂
Najlepsza była pierwsza noc, kiedy szarpało jachtem tak mocno, że zastanawialiśmy się czy rano nie obudzimy się na środku jeziora. To tej nocy, a potem przez kolejne 7 dni czuliśmy siłę żywiołu i potęgę natury, a także to jaką pokorą musimy się wobec nich wykazać. To prawda, że nasze marzenie momentami przypominało wyzwanie, bo warunki do pływania mieliśmy dość trudne, czasem nawet zbyt trudne na pełne żagle, ale tym większą też satysfakcję, że tak pięknie to przeżyliśmy. Po takim pływaniu po jeziorach, został nam już tylko nieobliczalny Bałtyk 😉
Ale jeśli nie było widać tego wystarczająco w moich relacjach, to mieliśmy też dużo słońca – tego na niebie i w sobie – i to każdego dnia (!), super spokojne, sielankowe wręcz poranki, wspólnie przygotowywane i celebrowane slow śniadanka na jachcie, najlepszą na świecie Lavazzę z ekspresu (tego to akurat na jachcie bym się nie spodziewała) i codziennie schodziliśmy na ląd zjeść pyszny obiad. Pandemia rządzi się swoimi prawami, a my załapaliśmy się na czas, kiedy restauracje były jedynie na wynos, więc obiady przynosiliśmy sobie na jacht.
Pandemiczny obraz majówki i Mazur
Niewątpliwym plusem pandemii było to, że Mazury zastaliśmy KOMPLETNIE puste.
Wyglądało na to, że tak jak kamper w zeszłym roku (KLIK), tak i jacht jest pewnym wyprzedzeniem trendów w pandemii i idealnym sposobem na bezpieczny wypoczynek.
Moją pierwszą reakcją było: Ludzie, tu nie ma ludzi. Za to jest cisza, spokój i piękna natura. Taka jaką zapamiętałam z dzieciństwa. Błękit Mazur i jeziora były całe dla nas.
Fakt, z wyjątkiem ostatniego dnia, praktycznie cały czas byliśmy sami na wodzie i czasami musieliśmy aż włączyć na jachcie radio, żeby posłuchać wiadomości i dowiedzieć się czy gdzieś na tym świecie są jeszcze jacyś ludzie 😉 Cisza była wszechobecna. Najdziwniejsze jednak uczucie to zobaczyć zupełnie puste miasteczka, wsie i deptaki w Mikołajkach czy Giżycku.
Natomiast dzięki temu mieliśmy czas na refleksję (wybacz załogo, że czasami byłam outsiderem, ale dla mnie to również nowość) i prawdopodobnie unikalna okazja, żeby być tak na 100%, blisko siebie, słyszeć własny oddech, ułożyć myśli w głowie, nacieszyć się naturą i chłonąć chwile bez hordy turystów w tle.
Drobny kłopot mogły sprawić pozamykane, choć nie wszystkie, porty, dlatego nasza trasa była oparta o te otwarte, żeby móc legalnie zatrzymać się na noc, mieć dostęp do prądu, sanitariatów z gorącą wodą, okolicznego sklepu spożywczego czy restauracji.
MAXUS 33.1 RS – Niekwestionowany „Król Mazur”
Taką sławą cieszy się jacht, którym pływaliśmy i poza kwestiami bezpieczeństwa, ten nowoczesny cud techniki był też świetnie wyposażony i wygodny. Nasz nowiutki 10-osobowy „Forget-Me Not” zapewnił naszej ósemce spory komfort. Byłam pozytywnie zaskoczona ilością miejsca dla nas i naszych osobistych rzeczy.
Dostałam też od Was kilka pytań czy nie było nam ciasno, czy wygodnie się spało, czy nie było nam zbyt zimno, ile portów zaliczyliśmy, czy 8 dni to nie za długo jak na rejs po Mazurach. Na większość pytań starałam się odpowiadać na bieżąco wrzucając relacje z wyprawy, które znajdziecie na samym dole tego artykułu, a część zapewne „wyczytacie” z zamieszczonych poniżej zdjęć.
Gdybyście chcieli przyjrzeć się jachtowi bliżej, odsyłam do tego linka -> KLIK. Znajdziecie w nim cennik, parametry jachtu i opinie o nim. Charter jachtu, koszt wspólnego dojazdu, jedzenia i opłat portowych podzielony na kilka osób daje naprawdę satysfakcjonującą kwotę.
Odświeżona perspektywa
Kiedy piszę ten artykuł jest ciepłe i słoneczne wtorkowe popołudnie, w cieniu ogrodowego tarasu stukam w klawiaturę laptopa, błękit Mazur zastąpiła soczysta i wszechobecna zieleń, zniknął śmiech załogi jachtu i odgłosy życia na wodzie. Jestem w domu, jestem u siebie, nagle wkroczyło lato i jakoś głośniej wybrzmiewają ptaki. Tylko domownicy, za którymi zdążyłam mocno zatęsknić, skupieni jak wcześniej na swojej zdalnej pracy i nauce, od czasu do czasu przemykają upewniając się czy na pewno jestem. Wszystko nagle zmieniło swoją perspektywę – inaczej smakuje kawa i rozmowa z drugim człowiekiem, wróciły codzienne plany i troski, zmieniły się priorytety i rytm dnia.
Obie wersje życia dobre, ważne, wartościowe i dodające mu iskry. Złość na pandemię znowu zastąpił spokój i spełnienie. Do głowy przyszła mi myśl, że właśnie dzięki takiej zmianie, naszym oczom ukazuje się zupełnie inny widok. Życie to przecież seria tysięcy małych cudów. Wystarczy je dostrzec i docenić ich obfitość. Uśmiecham się, bo cieszę się, że ich doświadczam.
Wam też życzę wielu małych cudów i spełnienia najskrytszych marzeń.
Gdybyście chcieli zobaczyć nasze 8-dniowe starcie zen z adrenaliną i żywiołem, zapraszam do dwóch albumów na Instagramie: „Jacht 2021” i „Jacht 2”. Było sporo niespodzianek. Nie wszystkie widać gołym okiem. Zostawiliśmy je dla siebie. Tak to już jest z wyzwaniami i marzeniami 😉
Zdjęcia: archiwum prywatne
Zdjęcie główne: ahoj.pl
Miejsce: Mazury, Polska (Jezioro Niegocin, Tałty, Mikołajskie, Tałtowisko, Boczne, Śniardwy)
Okoliczność: majówka na żaglach w pandemii
Data: 1-8 maja 2021
Załoga: 8 wariatów z całej Polski. Dzięki za wszystko co było dane nam wspólnie przeżyć. Jesteście the best!
Podobno pogoda nigdy nie jest zła, tylko ubiór nieodpowiedni 😉 Pozdrawiamy serdecznie !!!
Nasz wyjazd zdaje się to potwierdzać 🙂
Wspaniała wyprawa.Mimo takiej pogody
Widzisz, ta pogoda nie była zła. Doceniliśmy, że mieliśmy słońce i wiatr, choć momentami zbyt silny i niebezpieczny, ale popływaliśmy, mamy wspaniałe wspomnienia, nowe znajomości i to czego brakowało nam przez cały ostatni pandemiczny rok – wolności i swobody, powrotu do naszych pasji, spełnienia marzenia. Tak jak napisałam w artykule, mogliśmy zostać w domach, a jednak wybraliśmy co innego.